Nie wiem, czy to jest objaw jakiegoś niezrównoważenia psychicznego, czy artystycznej natury (może jednego i drugiego, a może jedno jest drugim?), ale pewne pory dnia wydają się magiczne, inne zaś zupełnie nieciekawe. Jeszcze innych po prostu nie znoszę.
Nigdy nie odpowiadał mi styl rannego ptaszka i szczerze mówiąc, trochę nie ufam praktyce wczesnego wstawania (codziennie) i wczesnego kładzenia się spać (też codziennie). Mimo to, muszę przyznać, że wczesne poranki - gdy słońce zaraz ma wzejść lub gdy wschodzi są naprawdę magiczne. Jest w nich taki spokój, którego nie da się do niczego porównać. Taka cisza i czystość. Pierwsza tura pisania najlepiej idzie bardzo wczesnym rankiem, kiedy umysł nie oddzielił się jeszcze od świata snów.
Tak zwany późny ranek każdy cywilizowany człowiek powinien móc wykorzystać jak chce. Czy na drzemkę (wiem, dopiero wstał z łóżka, ale spróbujcie kiedyś - po pierwszej turze pracy pójść spać - ciekawe doznanie), czy na drugie śniadanie, czy na spacer.
Potem następuje wczesne popołudnie, którego nie znoszę. Nie chcę tu rzucać słowami typu "nienawidzę", ale prawda jest taka, że we wczesnym popołudniu jest dla mnie mnóstwo niepokoju, a zarazem leniwego nastroju. To takie wyczekiwanie - na miłe późne popołudnie i wieczór, a zarazem przegrana szansa na odzyskanie poranka.
Od późnego popołudnia świat zaczyna rodzić się na nowo. Wczesny wieczór sprzyja refleksji, miłości i zadumie. Sprzyja czytaniu, oglądaniu, odpoczynkowi.
A wieczorem, kiedy wszystko otoczone jest gęstą czernią można znowu zacząć funkcjonować w pełni.
A ponieważ ten post i tak jest dość długi to nie mam wyrzutów i przedłużę go jeszcze bardziej... Wklejam dwa zdjęcia o podobnym kolorze światła. Oba uważam za magiczne. Jedno - wiadomo - natura. Każdy kocha krajobrazy. Drugie - brzydota miasta, którą nie wiedzieć czemu - tak strasznie uwielbiam. Piękno natury musi być gdzieś uzupełnione tą brzydotą, bo inaczej wszystko, co byśmy tworzyli przypominałoby w smaku pyzy ziemniaczane.
Nigdy nie odpowiadał mi styl rannego ptaszka i szczerze mówiąc, trochę nie ufam praktyce wczesnego wstawania (codziennie) i wczesnego kładzenia się spać (też codziennie). Mimo to, muszę przyznać, że wczesne poranki - gdy słońce zaraz ma wzejść lub gdy wschodzi są naprawdę magiczne. Jest w nich taki spokój, którego nie da się do niczego porównać. Taka cisza i czystość. Pierwsza tura pisania najlepiej idzie bardzo wczesnym rankiem, kiedy umysł nie oddzielił się jeszcze od świata snów.
Tak zwany późny ranek każdy cywilizowany człowiek powinien móc wykorzystać jak chce. Czy na drzemkę (wiem, dopiero wstał z łóżka, ale spróbujcie kiedyś - po pierwszej turze pracy pójść spać - ciekawe doznanie), czy na drugie śniadanie, czy na spacer.
Potem następuje wczesne popołudnie, którego nie znoszę. Nie chcę tu rzucać słowami typu "nienawidzę", ale prawda jest taka, że we wczesnym popołudniu jest dla mnie mnóstwo niepokoju, a zarazem leniwego nastroju. To takie wyczekiwanie - na miłe późne popołudnie i wieczór, a zarazem przegrana szansa na odzyskanie poranka.
Od późnego popołudnia świat zaczyna rodzić się na nowo. Wczesny wieczór sprzyja refleksji, miłości i zadumie. Sprzyja czytaniu, oglądaniu, odpoczynkowi.
A wieczorem, kiedy wszystko otoczone jest gęstą czernią można znowu zacząć funkcjonować w pełni.
* * *
A ponieważ ten post i tak jest dość długi to nie mam wyrzutów i przedłużę go jeszcze bardziej... Wklejam dwa zdjęcia o podobnym kolorze światła. Oba uważam za magiczne. Jedno - wiadomo - natura. Każdy kocha krajobrazy. Drugie - brzydota miasta, którą nie wiedzieć czemu - tak strasznie uwielbiam. Piękno natury musi być gdzieś uzupełnione tą brzydotą, bo inaczej wszystko, co byśmy tworzyli przypominałoby w smaku pyzy ziemniaczane.
