Pisząc historię doktor Kern coraz więcej uczę się o życiu. I o ludziach. Jeszcze chyba nigdy nie zaprzyjaźniłam się tak mocno z tak wieloma bohaterami swojej własnej powieści. Czuję się, jakbyśmy wszyscy razem płynęli na wspólnym statku. I ja z pewnością nie jestem kapitanem. Jedynie sternikiem.
Za każdym razem, gdy widzę ląd na horyzoncie, powtarzam to samo: "dobra, słuchajcie - czas nam będzie powoli zmierzać ku brzegowi". A wtedy kolejna osoba z załogi, którą - jak sądziłam - dotychczas dobrze znałam podchodzi do mnie i okazuje się, że skrywa ona tak wiele cennych skarbów, tyle opowieści, że nie można ich tak po prostu zostawić.
Póki statek płynie, póty ciągną się te historie, dlatego wciąż jeszcze nie możemy dobić do brzegu. Ale im dłużej tak żeglujemy, tym mocniej się w nich angażuję. Czasem wydaje mi się, że nie mogę swoich bohaterów poznać już lepiej. A wtedy ktoś nagle wyjeżdża z taką perełką, że uszy same rosną od słuchania.
Te wszystkie historie są ze sobą jakoś połączone, one wszystkie mają wspólne elementy, a im dłużej się ich słucha, tym bardziej jasne staje się to, co każdy z nas musi odkryć samodzielnie. Że wszyscy jesteśmy do siebie w pewien sposób podobni.
Jak w siedmiu bramach prowadzących do podziemnej krainy bogini Ereszkigal - przy każdej z nich musisz zostawić kolejne części garderoby - najpierw ozdoby i klejnoty, potem fryzury i makijaże. Na koniec buty i szaty. Aż w końcu stajesz przed nią nagi, czyli dokładnie taki, jakim przyszedłeś na świat.
Tak samo jest z poznawaniem ludzi.
Na zewnątrz każdy wygląda inaczej, ale im więcej warstw z niego zdejmiesz, tym bardziej podobny do ciebie samego się wydaje.