Uwielbiam wizyty w muzeach. Oczywiście, fantastycznie zwiedza się muzea historii naturalnej, czy muzea sztuki, ale muszę wyznać, że największa frajdę sprawia mi oglądanie tych muzeów, które rekonstruują czyjeś najzwyklejsze życie. Fascynuje mnie to niezmiennie - niezależnie od tego, czy zwiedzam Zagrodę Albrechta, czy Dom Kolumba. Najbardziej ciekawią mnie te wszystkie "zwykłostki": jak wyglądało pomieszczenie, w którym jedli, jak miejsce do pracy. Jaki widok rozciągał się z okna. Moja wyobraźnia przeżywa wtedy coś w rodzaju eksplozji, ale też zamienia się w wygłodniałego potwora - chce wiedzieć więcej i więcej.
Pamiętam taką scenę w jednej z powieści Irvinga, gdzie główny bohater odwiedza w muzeum wiedeńskim dawny pokój Grilpartzera. Nie może się nadziwić, że tamten potrafił pracować w takim ponurym pomieszczeniu. Bo coś w tym jest - że jedne pomieszczenia do nas doskonale przemawiają, a w innych naprawdę nie możemy się skupić. I tu nie chodzi tylko o widok na morze, czy inne żyły wodne. Po prostu każdy z nas ma w głowie jakieś swoje własne feng shui, które jest właściwe tylko jemu.
Lata pracy i ćwiczeń kosztowało mnie wyrobienie sobie takiego pomieszczenia we własnej głowie. Bo może i od lat marzy mi się własny gabinecik na pięterku domu, ale mój tryb życia, wieczne zmiany miejsca zamieszkania, moje ogólnie rzecz ujmując, wybory życiowe sprawiają, że nie pracuję ani w klimatycznej Zagrodzie Albrechta, ani w pachnącym drewnem pokoju Kolumba, ani nawet w ponurym gabineciku Grilpartzera. Przywykłam do pisania na stole kuchennym, na parapecie, na kanapie, w łóżku, w fotelu, na jednej nodze, gotując obiad i robiąc kawę. Gdy naprawdę potrzebuję zamknąć drzwi od swojej wewnętrznej pracowni, bo dookoła hałas, po prostu wkładam słuchawki albo nawet zatyczki do uszu.
Nie narzekam - sama tak lubię żyć i sama tego pragnęłam. Ale może kiedyś przyjdzie taki dzień, w którym będę mogła wydobyć swoją pracownię z wnętrza głowy i obejrzeć ją w trójwymiarze.
Może kiedyś, kiedyś...