W. budzi się zazwyczaj około piątej - piątej trzydzieści rano. Ale to nie jest taka "pobudka totalna". Zje, pogada i jeszcze przez jakąś godzinę funkcjonuje w łóżeczku w fazie półsnu. Mam wtedy do wyboru - wrócić na tę godzinę do swojego łóżka i raz jeszcze poczuć kojące ciepełko kołdry albo wypić kawę i siąść do biurka.
Głosy w głowie zmagają się wtedy w istnej bitwie na argumenty.
Jedne:
a że trzeba wypocząć,
a że łóżko ciepłe, a tu zimno,
a że w ciągu dnia nie będzie już może szansy na odpoczynek.
Drugie:
a że robota leży odłogiem,
a że ostatnia książka już w zasadzie ukończona i czeka tylko na jeden, jedyny ostatni rozdział i to grzech tyle z nim zwlekać,
a że nie ma piękniejszej pory dnia niż świt.
Pisarze dzielą się bowiem na tych, którzy pracują do późnej nocy i na tych, którzy tyrają od samego świtu.
Ja należę do obu tych grup. Więc wstałam.
